Zwiedzanie Pekinu: Dzień siódmy
Eskapady do Azji dzień dwunasty
Czochrał ktoś kiedyś żyrafę?
Od czego by tu zacząć? Dziś był bardzo aktywny dzień, więc na każdą część wycieczki poświęcę osobny paragraf. Dziś budziki były nastawione na 6:00, 6:10 i 6:30, tak żebym wstał przed 7:00, dlatego moją pobudkę o 8:00 uważam za niemały sukces. Wrzuciłem kilka sucharków żeby żołądkowi sprawić wrażenie śniadania, golnąłem nibykawę (jadę na Nesce, o zgrozo!), spakowałem dokumenty i heja! do metra.
Na pierwszy ogień: Mauzoleum Mao Zedonga. Jest otwarte tylko do 11:00, więc trzeba wybrać się tam w pierwszej kolejności. Tak jak zaplanowałem wczoraj, wysiadłem na przystanku Qianmen, czyli od tyłu Mauzoleum. Wszystko szło jak po maśle, specjalnych tłumów nie było i kolejka do bramek i wykrywaczy metalu zajęła może 5 minut. Piątkowy poranek nie był najwyraźniej czasem, gdy zbierają się wycieczki, dlatego aż do wejścia do Mauzoleum szedłem sobie normalnym tempem. Przez samym wejściem zatrzymano mnie i na migi pokazano, że do Mauzoleum nie wolno wchodzić z żadnymi tobołkami. Nawet bez butelki ani torby na aparat. Pokazano mi, że mogę zostawić torbę gdzieś przy zorganizowanych grupach. Wolę się z torbą nie rozstawać, nawet jeśliby to miało się odbyć kosztem niewejścia do Mauzoleum. Podczas całego pobytu w Chinach zawsze miałem wszystkie dokumenty i pieniądze przy sobie, w torbie i nie rozstawałem się z nimi na krok. Teraz też tego nie zrobię. Mauzoleum Mao odwiedzę innym razem. Czas udać się do Zakazanego Miasta.
Do Bramy Niebiańskiego Spokoju dostałem się w trymiga, bo spod Mauzoleum można się tam przejść bez żadnych checkpointów i bez wstrzymywania. Jak to dobrze, że nie wysiadłem z metra przy Tian'Anmen! Taaaka kolejka setek ludzi czekała na wejście na Plac. Stałbym tam ponad pół godziny, jak nie dłużej. Szybko kupiłem bilety do Kompleksu Muzealnego (tak się nazywa teraz Gu Gong) i szarżą zdobyłem pierwszą bramę. Budynki Zakazanego Miasta były wznoszone lub odbudowywane od XV do XVIII wieku. Ich kolorystyka, detale dachów i stropów to coś, na co warto zwracać uwagę. Cały teren jest bardzo rozległy. Faktycznie, gdyby zwiedzać całość z przewodnikiem i odwiedzić każde miejsce przeznaczone dla turystów, możnaby spokojnie spędzić tu 4 godziny. Plac za placem, pawilon za pawilonem, każdy służył innym rytuałom: a tu się cesarz przebierał, a tu podejmował gości, a tu czekał na podejmowanie innych gości... każda czynność w innym budynku. Jak przeszedłem na trzeci plac (a łaziłem powoli, środkiem i bokami, żeby zobaczyć coś poza nurtem zwiedzających), to zaczął doganiać mnie tłum mniej lub bardziej zorganizowanych wycieczek. Jeśli kilka dni temu widziałem morze ludzi, to tu właśnie następował istny przypływ. Trzeba było się gdzieś schować, żeby nie być staranowanym, toteż zacząłem chętniej próbkować poboczne atrakcje. Tuż przed 11:00 odwiedziłem Pawilon Zegarów, na którym trafiłem na pokaz działania kilku XVIII-wiecznych mechanizmów z kurantem. Miałem za sobą już prawie trzy godziny godziny chodzenia, więc zaczynałem odczuwać głód. Nic to, zwiedzać trzeba. Poszwędałem się nieco pomiędzy pomniejszymi pawilonami i bardzo powoli kierowałem się do Ogrodów Imperatorskich, które to są ostatnią atrakcją przed wyjściem z Kompleksu Muzealnego. Myślałem, że pochodzę sobie po zielonej trawce, ale tłum dotarł tam przede mną. Niemożebnie dużo turystów! Nie dało się wytrzymać. Cała przyjemność zwiedzania ulotniła się w jednej chwili. Mijała już druga godzina mojego spacerowania po Gu Gong, dlatego powiedziałem sobie: "dość" i przeszedem przez Bramę Północną. Uff! Mniej ludzi. Przez chwilę.
Naprzeciwko Zakazanego Miasta znajduje się park Jingshan, w którym na wzgórzu porozmieszczane są ołtarze i małe świątynie. Zanim wszedłem na teren parku (się bilet kupuje i już nie ma powrotu) brzuch zdecydował, że COŚ trzeba przegryźć, bo już prawie południe. Nie wiedziałem co mnie czeka w parku, więc kupiłem w kiosku COŚ. Nie do końca wiedziałem co to, ale kosztowało 3 złote i inni to kupowali. Wszedłem na teren parku, odpakowałem - hamburger! - zjadłem. O jaki niedobry. O jak mi dobrze... Żołądek był szczęśliwy, a co za tym idzie, ja też (kubki smakowe, cicho być). Wspiąłem się na szczyt wzgórza do największej kaplicy jaka tam była i podziwiałem widoki. Piękna panorama na całe Zakazane Miasto! Prawie całe: Tian'Anmen ginął już w smogu. Na zachodzie dostrzegłem ciekawą białą wieżę, więc się zacząłem zbierać z Jingshan małymi krokami żeby podążyć w jej stronę.
Ta biała wieża okazała się być zwieńczeniem kompleksu świątyń buddyjskich na Jadeitowej Wyspie Kwiatów. Całość zajmuje się na terenie kolejnego parku: parku Beihai. Cudowne miejsce wypoczynku otoczone zalewem z rozległymi polami lotosu z możliwością pływania małymi łódeczkami i rowerami wodnymi. Świątynie buddyjskie były same w sobie zjawiskowe. Szczerze mówiąc nie spodziewałem się takich ciekawych miejsc kupując bilet wstępu do parku (10 złotych). Kolejnym krokiem miało być odwiedzenie pekińskiego ZOO, ale żeby tam się dostać, trzeba było przejść się do najbliższej stacji metra, a ta była w odległości jakichś trzech kilometrów. Niemniej była to wreszcie okazja żeby przejść się nieturystycznymi ulicami Pekinu.
Witamy w ZOO Pekińskim! Tyyyle mięsa w klatkach, a ja taki głodny. Złe myślenie, złe myślenie. Trzeba coś upolować. Restauracji brak. Budki. Frytki za 15 złotych? Hamburger za 20 złotych? Do widzenia. Stoiska i wózki. Panierowany kurczak z rożna (?). 4 złote. BIORĘ. Jak dobrze... Teraz mogę oglądać zwierzynę bez ślinotoku. Odwiedziłem (dosłowne tłumaczenie z chińgielskiego) Dom Pandy, Gadzinarium, Pingwinolandię, Tigery i Lajony oraz trafiłem idealnie w porę karmienia żyraf! Nakarmiłem własnoręcznie trzy żyrafy: dwie panie Żyrafy i jednego pana Żyrafa. Jeszcze jedna pani Żyrafa była bardzo zajęta innymi gałązkami. Kiedy raczyła się listkami z mojej gałęzi, udało mi się macnąć ją to tu to tam (po pysku) i drapnąć za uchem. No jak koń! Taki z długą szyją. Mogę zatem się pochwalić: czochrałem Melmana. Miałem dużo szczęścia, bo karmiłem jako jeden z niewielu i tuż po mnie zamknięto placyk, więc pięć minut później i nic bym nie nakarmił. Po żyrafowaniu ruszyłem dalej, żeby sprawdzić jak się mają hipcie, słonie, goryle (sztuk jedna, bidul), a zwiedzanko kończyłem oglądając misie polarne. Nogi mi już wchodziły do mnie już bardzo bolały od chodzenia (już 15:00), więc powolutku zbierałem się do wyjścia.
W metrze biłem się z myślami, co teraz zrobić: jechać do hotelu i odpocząć, a później znów zaatakować miasto, czy spróbować jeszcze jechać na Ptasie Gniazdo (stadion olimpijski). Doszedłem do wniosku, że jak przyjadę do pokoju i usiądę, to będzie koniec. Kierunek: stadion. Dwie przesiadki, 20 minut podróży i witamy pod Water Cube. Pokręciłem się resztką sił pod stadionem i wróciłem do metra.
Wybiła godzina 17:00 kiedy zasiadłem w restauracji celem spożycia WRESZCIE obiadu. Długi dzień, ostatnie takie zwiedzanie Pekinu, więc czemu nie pozwolić sobie na coś "innego"? Swoją decyzją obiadową pozbawiłem życia kilka małych żółwików i jednego nieco większego. Poświęciły się maleństwa pod tasakiem żeby stać się dla mnie żółwiową potrawką na osstrrro. Bardzo ostro, nawet jak na moje standardy. Chyba najwięcej kłopotów sprawiały te małe kosteczki i płytki pancerza. Gdyby nie kawałki bambusa, nie miałbym nic zielonego do zagryzania mięska, bo wszystko tam było spowinowacone z ostrą papryczką. Oj, mam wyparzoną gębę. A teraz czas do hotelu. Będzie już tego zwiedzania.
W pokoju byłem tuż przed 18:00. Zaczęło się robić nieco duszno, ale jeszcze zdążyłem skoczyć do sklepu i kupić małe co nieco na wieczór. Dość wrażeń na jednej dzień. Ciężko ocenić kilometraż, ale wyglądać to będzie na około 30 kilometrów.