Zwiedzanie Pekinu: Dzień pierwszy
Eskapady do Azji dzień szósty
Jedno słowo: Tian'Anmen.
Pobudka w Jingshi przyszła z bólem, ale udało się wygramolić z łóżka tuż przed zamknięciem jadalni. Ponieważ zamarudziłem śpiąc dłużej, nie miałem już okazji spotkać się z pozostałymi uczestnikami Workshopu, którzy też byli w tym hotelu. Śniadanie było pół-europejskie. Pół, ponieważ wszystkie potrawy były tutajsze, ale dali widelce i noże, a w jednym koszyczku były nawet chleb i masło! No, prawie-chleb i prawie-masło, ale to już coś. Jednego kraba później byłem już na ulicy w poszukiwaniu banku. Bank of China był naprzeciwko hotelu, co za szczęście! Wymieniłem bezproblemowo Euro na Yuany, wróciłem do hotelu, spakowałem się i byłem już gotowy do zmiany noclegowni.
Nie wiem dlaczego wszyscy taksówkarze robią takie zdziwione miny, kiedy im się pokazuje wydrukowany adres (z mapką!), pod który się chcę dostać. Tak samo było z taksówką z lotniska: gość ni w ząb angielskiego, rosyjskiego, niemieckiego, włoskiego, czy polskiego (próbowałem jako desperat). Wydrukowany po chińsku adres hotelu też zrozumiał dopiero jak mu jakiś ochroniarz wytłumaczył. Ja nie wiem, kogo tu biorą na taksówkarzy. Ten taksówkarz z Jingshi, który miał mnie zawieźć pod Garden Hotel też w bólu rozszyfrowywał, gdzie ja chcę się dostać. Koniec końców jechaliśmy powoli tą ulicą co trzeba i to ja mu pokazałem, że: "o, o, here, here, tu się stój facet!". A hotel poznałem bo wyglądał podobnie jak na zdjęciu.
W hotelu się rozgościłem, upewniłem się, czy jest Internet (znaczy dostałem hasło do WiFi na karteczce), siadłem na łóżku żeby się przepakować i się obudziłem cztery godziny później. Tak jest. Zadek poczuł łoże, oko dostrzegło pościel i tym sposobem podświadomie podjąłem decyzję, że to dobry moment na to, żeby urwał mi się film.
Obudziwszy się około 15:00 na pół-przytomnie włączyłem klimatyzację, bo coś ciepławo było, zrzuciłem z siebie koszulę i wpełzłem pod kołdrę. Sen to zdradliwa rzecz. Wciąga. Powinni tego zakazać.
Druga pobudka, już bardziej świadoma, nastąpiła tuż przed 18:00. Napiłem się wody, przebrałem i gdzieś w międzyczasie stwierdziłem, że, cholera, w Pekinie jestem i to nie czas na spanie. Zwiedzać trzeba. W końcu mają tu 25 milionów mieszkańców. W Krakowie takich widoków raczej nie uświadczę. Wybrałem się szybko z celem: jak najbliżej Zakazanego Miasta. Tylko rzucić okiem. Sprawdziłem mapę, żeby wiedzieć jak dojść piechotą i przezornie zapamiętałem nazwy ulic (haha, jasne :P zapamiętałem nazwę jednej oraz to, ile razy skręcić w lewo, a ile w prawo na najwięszych skrzyżowaniach). Pierwszy szok, to to, że o 18:00 nie ma cienia. W całym mieście panuje półmrok. Do zachodu Słońca jeszcze daleko (widzę przecież, że coś okrągłego świeci na niebie), chmur nie widać, a tu na ulicy... ciemnawo. Przeszedłem się kawałek do słynnego deptaku Wangfujing mijając po drodze masę trójkołowców, rowerów załadowanych betami jak piramidy, batalion trolejbusów i rzeki samochodów. Na samym deptaku wielka liczba ludzi, wszyscy niźsi ode mnie, z czarnymi włosami. Wangfujing to bardzo komercyjna ulica ze światowymi markami (Prada, na przykład). Żeby znaleźć coś tradycyjnego, trzeba się naszukać po małych sklepikach upchanych gdzieś z boku. Doszedłem też do ulicy z przekąskami, przecznicy Wangfujing. Baaardzo popularne miejsce pośród mieszkańców i turystów. Będę musiał tam wrócić na skorpiony i koniki morskie na patyku.
Temperatura była całkiem wysoka jak na prawie-19:00. 32 stopnie, duszno, wilgotno i, nie oszukujmy się, zapach tłumu też daje sie we znaki. A to był faktycznie TŁUM. Jak doszedłem na Plac Niebiańskiego Spokoju (przez bramki i wykrywacze metali), to dopiero wtedy zrozumiałem, co znaczy "morze ludzi". Późny wieczór, tragiczne warunki atmosfryczne, a tu ścisk potężny! To jest największy plac na świecie, prawie pół kilometra kwadratowego, a był wypełniony po brzegi chińskimi turystami. Nagle żarty o wysyłaniu małych batalionów po dwa miliony żołnierzy nabrały całkiem innego kształtu.
Odzywał się u mnie brak kondycji, więc zrobiłem tylko kilka zdjęć i zawróciłem do domu. W drodze powrotnej poszukiwałem jakiegoś sklepu z jedzeniem, żeby mieć coś w hotelu i nie być zdanym na restauracje. Na całym deptaku Wangfujing nie było ani jednego supermarketu. Z kolei Orient Plaza (prawie największa galeria handlowa Azji) był zbyt rozległy, by szukać w nim sklepu z jedzeniem. Wiem, bo próbowałem. Wycofałem się zwiedzając deptak raz jeszcze. Chciałem kupić picie, więc odwiedziłem kilka sklepików, gdzie oferowano wodę, colę, papierosy i wódkę (najwyraźniej asortyment pierwszej potrzeby). Kilka supermarketów znalazłem dopiero... dochodząc do hotelu. Zakupiłem najważniejsze rzeczy, w tym Fantę o smaku moreli i ruszyłem do swojego pokoju. BTW, w sklepach NIE-MA-KAWY! Jest rozpuszczalna Neska, ale nie ma kawy!
Na ulicy widoczność cały czas była tragiczna. Zapylenie ograniczało widoczność już do mocno poniżej kilometra. To plus upał i duchota wcale nie zachęcały co spacerów, a jednak miejscowi siedzieli przy ulicy i łupali w karty lub w gry planszowe.
Tuż po moim przyjściu do pokoju na polu rozpętała się burza. Prawdziwe oberwanie chmury. Pogoda się totalnie załamała, pioruny błyskały i grzmiało, a deszcz zalał częściowo hotelowe patio. Uraczyłem sie ciastkiem na kolację, zrobiłem sobie kawę (ach, Tchibo...!) i zacząłem walczyć z dostępem do Internetu. Strasznie zrywa w pokoju. To chyba tyle na dziś. Krótki wypad pod Zakazane Miasto, deptak Wangfujing i, ogólnie trudne warunki w Pekinie to dość jak na wieczorne zwiedzanie. Jak się właśnie dowiedziałem, ta wszechograniająca ciemność na ulicach to była burza pyłowa. Normalnie nawiało piachu i pyłu znad pustyni. Fajnie, moja pierwsza burza pyłowa! No, ale trzeba zacząć przygotowywać się do kolejnej konferencji.